Nie wiem do dzisiaj dlaczego to ja przyjmować musiałem te listy i dlaczego ludzie - ich autorzy na moje ręce je składali. Otrzymałem ich chyba z 20 w ciągu całego okresu misji. Przytoczę tu tylko 2, które szczególnie zachowałem w oryginale u siebie i mają moim zdaniem szczególną wymowę.
Gdy w sierpniu 2004 roku przyjechałem do Iraku po raz drugi - tym razem jako tłumacz w delegacji min. Szmajdzińskiego i gen. Cz. Piątasa - ówczesnego szefa Sztabu Generalnego WP - spotkałem jednego z nich w bazie w Diwanii. Rozmawiam przez chwilkę i dowiedziałem się, że jeszcze jakiś czas toczyli boje o pozostanie ale jednak zostali zmuszeni do przeniesienia. Jedni wyjechali z Al Kut w ogóle i rozpoczęli nowe życie. Inni zaryzykowali - zostali. W każdym razie, to oni - tłumacze są cichymi bohaterami naszych wszelkich działań w Iraku. Cisi, skromni, często bezimienni, bo zazwyczaj używaliśmy ich zamerykanizowanych imion. Wspaniali współpracownicy i lojalni, co w tamtym kręgu kulturowym nie jest to normą.
List drugi otrzymałem od jedynej dziennikarki irackiej, która chciała założyć i prowadzić gazetę dla kobiet. Pamiętam jej twarz jak dzisiaj - mam jej fotografię ale nie chcę publikować, gdyż może wciąż nie jest to bezpieczne. Była taka skromna ale i taka przejęta tym, że mogłaby coś zmienić, gdyby tylko dano jej szansę. Przychodziła na każdą konferencję prasową, byłą aktywna i nawet kiedyś na spotkaniu z dziennikarzami w Al-Kut w Urzędzie Miasta podeszła sama do mnie i uścisnęła mi dłoń na pożegnanie. Powiedziała, że tyle dobra polscy żołnierze przynieśli jej krajowi, że musi komuś z dywizji dłoń uściskać. No uderzyło mnie to, bo to dość podniosłe słowa, jak na bardzo młoda dziennikarkę. Polubiliśmy się.
List drugi otrzymałem od jedynej dziennikarki irackiej, która chciała założyć i prowadzić gazetę dla kobiet. Pamiętam jej twarz jak dzisiaj - mam jej fotografię ale nie chcę publikować, gdyż może wciąż nie jest to bezpieczne. Była taka skromna ale i taka przejęta tym, że mogłaby coś zmienić, gdyby tylko dano jej szansę. Przychodziła na każdą konferencję prasową, byłą aktywna i nawet kiedyś na spotkaniu z dziennikarzami w Al-Kut w Urzędzie Miasta podeszła sama do mnie i uścisnęła mi dłoń na pożegnanie. Powiedziała, że tyle dobra polscy żołnierze przynieśli jej krajowi, że musi komuś z dywizji dłoń uściskać. No uderzyło mnie to, bo to dość podniosłe słowa, jak na bardzo młoda dziennikarkę. Polubiliśmy się.
Gdy przyszła z listem była bardzo smutna, wiedziała, że nic sama nie zdziała a jak pisze w liście ma tylko swoje własne piórko do pisania i grupę ludzi. Zaniosłem list do dowódcy, skonsultowałem, czy mogę z tym pójść do szefa G9 (Grupa Współrodacy Cywilno-Wojskowej) i jak tylko uzyskałem zgodę zorganizowałem spotkanie. Napisałem projekt powołania redakcji gazety dla kobiet w Al-Kut, obliczyłem koszty (nieco na oko, ale co można zrobić w jeden dzień!) i poszedłem na spotkanie z płk. Hoopem (Holender). Wyłożyłem temat. Zapadła cisza, gdyż żądałem od niego natychmiast ponad 125.000 USD na budowę redakcji, wyposażenie w podstawowy sprzęt, wypłacenie pensji pracownikom i dziennikarzom. Pismo przeleżało do rana na biurku. Chyba nie spałem tamtej nocy.
Z rana, pobiegłem do G9 ale płk. Hoopa już nie było. No to idę do dowódcy, bo chyba tylko on może zrozumieć, jak ważne by było uruchomienie tych funduszy. Gdy zapukałem i wszedłem gen. Bieniek właśnie kończył rozmowę z płk. Hoopem. Na jego biurku leżał mój projekt z wyceną a na górze widniało: ZATWIERDZAM i podpis gen. Bieńka. To był wspaniały dzień.
Zadzwoniłem z telefonu satelitarnego Thuraya do Jaezy. Na moje początkowe: "Assalamu-alajkum, ismi Robert .... " wybuchła płaczem, bo wiedziałem, że zadzwonię, jak dostaniemy fundusze.
Listy inne. Dotyczyły wszystkiego. Zabranych przez Amerykanów ziem i zdewastowanych domów. Wypadków z udziałem osób i odszkodowania. Kiedyś nawet przyszedł wdowiec, któremu żona wpadła pod koła pojazdu wojskowego i żądał odszkodowania 2.000 USD. Były tez listy od osób, które chciały koniecznie by im wybudować nowe domy, przystanki autobusowe i że jedynie przy jego domu będzie najlepsza lokalizacja. Była petycja o zamontowaniu anten satelitarnych w wiosce Jum-Juma ale potem doszło do nas, że tam nie ma prądu więc na nic by się zdały. Były listy pochwalne i złowieszcze. Były listy z kraju - bardzo cenne i zawsze długo oczekiwane i były setki listów-emaili, które drukowałem z komputera i pokazywałem: z Niemiec, Bułgarii, USA, z Hiszpanii i Czech, z Francji i UK i in. krajów dziękujących nam za zaangażowanie w Iraku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz