czwartek, 22 maja 2014

22 maja 2004 r. (listy od Irakijczyków)

Nie wiem do dzisiaj dlaczego to ja przyjmować musiałem te listy i dlaczego ludzie - ich autorzy na moje ręce je składali. Otrzymałem ich chyba z 20 w ciągu całego okresu misji. Przytoczę tu tylko 2, które szczególnie zachowałem w oryginale u siebie i mają moim zdaniem szczególną wymowę. 

List pierwszy przejął mnie najbardziej. To list 6 tłumaczy zatrudnianych przez Amerykanów i oddawanych do pracy w strukturze naszej Dywizji, którzy desperacko szukają pomocy. Sekcja G9 poinformowała ich, że mają opuścić miejsce, które otrzymali od nas do życia - widziałem "to miejsce": namiot dla 12 ludzi, prycze ustawione, jak w dawnym wojsku po 2 jedna nad drugą, miska, woda, jakieś radio, i ten skwar, bo klimatyzacji nie było. Otóż, ten ich dom za pracę w Dywizji mieli opuścić. Piszą w liście, że jeśli wrócą do Al-Kut to czeka ich niechybna śmieć, bo już nie raz im grożono. List przekazałem szefowi sekcji G9 oraz PSYOPS do pilnego zapoznania się. Wiem, że nie wyrzucono ich z bazy ale nie wiem, czy tak się nie stało po naszej rotacji. 

Gdy w sierpniu 2004 roku przyjechałem do Iraku po raz drugi - tym razem jako tłumacz w delegacji min. Szmajdzińskiego i gen. Cz. Piątasa - ówczesnego szefa Sztabu Generalnego WP - spotkałem jednego z nich w bazie w Diwanii. Rozmawiam przez chwilkę i dowiedziałem się, że jeszcze jakiś czas toczyli boje o pozostanie ale jednak zostali zmuszeni do przeniesienia. Jedni wyjechali z Al Kut w ogóle i rozpoczęli nowe życie. Inni zaryzykowali - zostali. W każdym razie, to oni - tłumacze są cichymi bohaterami naszych wszelkich działań w Iraku. Cisi, skromni, często bezimienni, bo zazwyczaj używaliśmy ich zamerykanizowanych imion. Wspaniali współpracownicy i lojalni, co w tamtym kręgu kulturowym nie jest to normą. 

List drugi otrzymałem od jedynej dziennikarki irackiej, która chciała założyć i prowadzić gazetę dla kobiet. Pamiętam jej twarz jak dzisiaj - mam jej fotografię ale nie chcę publikować, gdyż może wciąż nie jest to bezpieczne. Była taka skromna ale i taka przejęta tym, że mogłaby coś zmienić, gdyby tylko dano jej szansę. Przychodziła na każdą konferencję prasową, byłą aktywna i nawet kiedyś na spotkaniu z dziennikarzami w Al-Kut w Urzędzie Miasta podeszła sama do mnie i uścisnęła mi dłoń na pożegnanie. Powiedziała, że tyle dobra polscy żołnierze przynieśli jej krajowi, że musi komuś z dywizji dłoń uściskać. No uderzyło mnie to, bo to dość podniosłe słowa, jak na bardzo młoda dziennikarkę. Polubiliśmy się. 

Gdy przyszła z listem była bardzo smutna, wiedziała, że nic sama nie zdziała a jak pisze w liście ma tylko swoje własne piórko do pisania i grupę ludzi. Zaniosłem list do dowódcy, skonsultowałem, czy mogę z tym pójść do szefa G9 (Grupa Współrodacy Cywilno-Wojskowej) i jak tylko uzyskałem zgodę zorganizowałem spotkanie. Napisałem projekt powołania redakcji gazety dla kobiet w Al-Kut, obliczyłem koszty (nieco na oko, ale co można zrobić w jeden dzień!) i poszedłem na spotkanie z płk. Hoopem (Holender). Wyłożyłem temat. Zapadła cisza, gdyż żądałem od niego natychmiast ponad 125.000 USD na budowę redakcji, wyposażenie w podstawowy sprzęt, wypłacenie pensji pracownikom i dziennikarzom. Pismo przeleżało do rana na biurku. Chyba nie spałem tamtej nocy. 

Z rana, pobiegłem do G9 ale płk. Hoopa już nie było. No to idę do dowódcy, bo chyba tylko on może zrozumieć, jak ważne by było uruchomienie tych funduszy. Gdy zapukałem i wszedłem gen. Bieniek właśnie kończył rozmowę z płk. Hoopem. Na jego biurku leżał mój projekt z wyceną a na górze widniało: ZATWIERDZAM i podpis gen. Bieńka. To był wspaniały dzień. 

Zadzwoniłem z telefonu satelitarnego Thuraya do Jaezy. Na moje początkowe: "Assalamu-alajkum, ismi Robert .... " wybuchła płaczem, bo wiedziałem, że zadzwonię, jak dostaniemy fundusze. 

Listy inne. Dotyczyły wszystkiego. Zabranych przez Amerykanów ziem i zdewastowanych domów. Wypadków z udziałem osób i odszkodowania. Kiedyś nawet przyszedł wdowiec, któremu żona wpadła pod koła pojazdu wojskowego i żądał odszkodowania 2.000 USD. Były tez listy od osób, które chciały koniecznie by im wybudować nowe domy, przystanki autobusowe i że jedynie przy jego domu będzie najlepsza lokalizacja. Była petycja o zamontowaniu anten satelitarnych w wiosce Jum-Juma ale potem doszło do nas, że tam nie ma prądu więc na nic by się zdały. Były listy pochwalne i złowieszcze. Były listy z kraju - bardzo cenne i zawsze długo oczekiwane i były setki listów-emaili, które drukowałem z komputera i pokazywałem: z Niemiec, Bułgarii, USA, z Hiszpanii i Czech, z Francji i UK i in. krajów dziękujących nam za zaangażowanie w Iraku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz