Nigdy i nigdzie wcześniej w swoim życiu nie byłem świadkiem tak wielu
kontrastów, jak podczas pobytu w Iraku. Można to opisać generalnie słowami
Samuela Huntingtona: zderzenie cywilizacji!
Brak wygód i wszystkiego tego, do czego
człowiek był przyzwyczajony, to tylko początek wojny, którą toczyli wszyscy tam
obecni. Te małe bitwy zaczynały się z chwilą braku wody i potrzebą pójścia do
śmierdzących toi-toi (nie rozpiszę się za bardzo ale chociaż spróbuję oddać
smród toi-toi pozostawionego w słońcu przez cały dzień, w którym rozkład
wszystkiego i słodkawy zapach odstraszał ale na tyle nieskutecznie że nikt nie
ryzykował chodzenia w krzaki). A więc gdy już pierwszą wojnę ze swoim
przyzwyczajeniem się wygrało, poddając się totalnie jednak silniejszej chęci
załatwienia się w miarę bezpiecznego (bo w krzakach to i pająki wielkości dłoni
i szare lub czarne skorpiony i cholera wie jakie zło jeszcze czyha).
Wygrać jedną bitwę, to jeszcze nie wygrać całej
wojny. Potrzeba zmiany bielizny, rzeczy, które się nosi, bo właściwie to
należałoby zmieniać to wszystko co 2-3 godziny zważywszy na temperaturę, ciągły
piach wpychany do bazy wraz z każdym podmuchem wiatru z pustyni Mahawil. Piach
był wszędzie i pisząc „wszędzie” dokładnie to mam na myśli. Prysznic
przychodził z odsieczą. Ale w godzinę po nim już nie dało się chodzić. Więc po
jakimś czasie nauczyli się żołnierze jakoś mniej do tego wszystkiego przykładać
uwagę, co nie znaczy, że w ogóle.
Jedzenie – byle się najeść, na rarytasy nie
było wolno liczyć, zwłaszcza, że kuchnię prowadził amerykański KBR i zatrudniając
hinduskich młodych kucharzy utrzymywał jednakowe w smaku jedzenie. Fakt, było
tego dużo i nikt nie wyliczał. W pierwsze 2-3 dni każdy brał ile uniósł ale wkrótce
okazało się, że nikt nie wylicza, że można wziąć tyle ile się chce. Walka z
samym sobą o to, czy brać czy nie zakończyła się po inteligentnej konstatacji,
że przecież wróg skutecznie mnie nie zaskoczy i nie będę musiał z głodu umierać.
I ta ciągła walka z myślami: wyjeżdżać poza
bazę , czy nie wyjeżdżać. Wielu sztabowców uznało, że jak się da, to chować się
za murami i mapami i nie dać się namówić na jakiś patrol, czy choćby wystawić
nos poza mury Camp Babilon. Tam tylko brud, smród i ubóstwo a poza tym mogą zabić.
Drudzy nie mieli za bardzo wyboru – taki 1. Pułk specjalny z Lublińca czy z żołnierze
z Krosna. Jeździli w dzień i w nocy, w skwar 70-stopniowy i w chłodne noce. Były
też takie formacje, jak CIMIC (pododdziały zajmujące się współpracą
cywilno-wojskową), które jeździły do mniejszych miast i wiosek z pomocą
medyczną. I były media, które autonomicznie mogły poruszać się wszędzie.
Udawało nam się czasem z dziennikarzami zabrać, by pokazać Irak z drugiej strony. Więc pytanie czy jechać, czy nie szybko
zostało pokonane przez ludzką ciekawość świata i ludzi.
Jedynymi miejscami, gdzie żołnierze
(umundurowani zwłaszcza) wjeżdżać i nawet być w pobliżu nie mogli były miejsca święte,
taki Meczet immamów Alego i Husseina w Karbali na przykład. Święte miejsce szyitów,
miejsce ich pielgrzymek w święto Ashura – gdzie pielęgnowali cześć dla męczeńskiej
śmierci wnuka Mahometa - Huseina, który zginął na przedpolach Karbali. Od
tamtej poru szyici wiedzą, że „Każdy dzień to Ashura, a każda ziemia to Karbala” więc nie ma co ich uczyć, że można bez tego.
To tak, jakby na siłę uczyć, że nie ma pielgrzymki na Jasną Górę są bezsensowne
Zatem żołnierze do miejsc świętych nie
wchodzili szanując islamskie prawo. Wjeżdżaliśmy jednak wszędzie tam, gdzie toczyło
się życie poza religijne, choć w przypadku kraju islamskiego, trudno mówić, by
było ono odseparowane od tego religijnego. W zasadzie nie było, ale religia nie
przysłaniała oczu w takim stopniu, by utrudnić komunikację z nami – żołnierzami.
Zwłaszcza, że prorok Islamu – niejaki Jezus z Nazaretu bardzo nam początek
rozmowy ułatwiał. I jego matka Maryja także, bo jest bardzo czczona przez
Irakijczyków i darzona prawdziwą miłością.
Zatem wyjeżdżaliśmy o spotykaliśmy ludzi. W
cegielni przy pracy; zabrudzonych, zapracowanych, w różnym wieku, choć głównie młodzież
uśmiechającą się życzliwie do nas. Spotykaliśmy ludzi na bazarach handlujących
wszystkim, w tym portretami ich świętego Husseina, czy kleryka Muqtady al-Sadra.
Spotykaliśmy i rozmawialiśmy z pielgrzymami wędrującymi do Karbali i An Najaf
niosącymi flagi i transparenty. I kobiety w czarnych czadorach zerkającymi
pięknymi oczami, którym rozmawiać z nami ni było wolno. I dzieci – ich było
pełno i biegały, i psociły, lubiły cukierki krówki rozdawane przez naszych
żołnierzy.
Ten kraj zadziwiał kontrastami: wojna na
skalę kraju, która kończąc czas reżimu i represji rozpoczęła czas swoistego
zaboru i odbudowy. Odbudowa miała być sprawna i z pomocą wojsk koalicyjnych ale
miejscowi awanturnicy, podżegacze i rabusie skutecznie Koalicję od tych planów
odwiedli. Kolejny zderzenie, to obraz zapalczywych i mściwych bojówkarzy z
obrazem zwykłych Irakijczyków – ludzi uśmiechniętych, chętnych do współpracy,
mądrych na swój sposób i życiowo zaradnych. Dla takich właśnie spotkań warto
było ryzykować i wyjechać od czasu do czasu poza bazę.
Fotografie tu zebrane i pokazane
przedstawiają właśnie kilka takich spotkań z ludźmi w różnych sytuacjach. Bez
nazwisk i konkretnych dat. Wszystko jeszcze przed marcowymi wydarzeniami, które
w zasadniczy sposób uniemożliwiły nam wyjazdy w tak bezpieczny sposób, jak
wówczas. Powstanie al-Sadra i ataki na bazę w Karbali i w kwietniu na Najaf, to
był tylko początek pasma prawdziwych operacyjnych działań, których celem było zwiększenie
bezpieczeństwa zwykłym ludziom, który po latach tyranii Saddama Husseina na to zasłużyli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz