Wizyta ówczesnego premiera Rumuni Adriana Nastase wraz z ministrem obrony Ioanem Mircea Pascu należała do tych, o których żołnierze i media dowiadują się na końcu. Zwłaszcza, że byłą to pierwsza wizyta takiego szczebla, tzn. premier państwa, którego wojska są w Iraku w dywizji wielonarodowej (niejednorodnej ze względu na udział krajów NATO i nienatowskich, europejskich, azjatyckich i środkowoamerykańskich, z różnymi procedurami, językami narodowymi i zwyczajami - tak dla przypomnienia) i w dodatku dowodzonej przez polskiego, rzutkiego i ambitnego generała.
Przygotowania od kuchni - najpierw przygotowania krajowe i bilateralne, tzn. noty dyplomatyczne o zamiarze odwiedzenia szefa rządu swoich wojsk. Tu musiało szybko pójść, pewno przez Brukselę i działające tam komórki natowskie (Rumunia oczekiwała właśnie na akcesję, która miała się dopełnić 29 marca 2004 roku). Szybka ścieżka spowodowała zgody władz koalicyjnych w Bagdadzie, czyli ambasadora Bremera oraz sztaby wojskowego CJTF-7. Nasz dowódca dostał monit o wizycie na około 3 dni przed tym faktem. W normalnych warunkach nikt by się nie podjął przygotowania profesjonalnego wizyty na tak wysokim szczeblu ale nasz protokół dyplomatyczny w zasadzie działał, jak maszynka do obsługi delegacji - ale w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Mjr Tomasz Kalina i jego biuro protokołu działało bez zarzutu inteligentnie organizując wizyty, prowadząc delegacje tam, gdzie można lub tam, gdzie delegacja chciałaby być z zastrzeżeniem warunków bezpieczeństwa, które obiektywnie czasem na realizację programu nie pozwalały (... napiszę niebawem o bułgarskim prezydencie Georgy Pyrvanovie "ostrzelanym" w Karbali ... jakby na własne życzenie ...) . Zatem 3 dni wcześniej otrzymaliśmy poufny komunikat, że premier jednego z państw wchodzących w skład wielonarodowej wizyty leci z delegacją z ministrem obrony tegoż kraju. Dwa dni przed wizytą wiedzieliśmy ile osób a dzień przed przylotem nazwę kraju - Rumunia.
Wojska rumuńskie w dywizji pełniły nieocenioną rolę: saperzy, budowniczowie, fachowcy od mostów, dróg i instalacji. Robili cuda. Miałem okazję podziwiać ich kunszt, jak w 3 tygodnie zbudowali od podstaw moje biuro dla personelu, sale odpraw oraz pokój akredytacyjny mediów. Od podłogi po sufit w 3 tygodnie! Dość miałem siedzenia kątem u dwugwiazdkowego generała ukraińskiego, który czym dłużej był (a ponoć na Ukrainie zapomnieli, że go wysłali do Iraku) i długo wierciłem dziurę w brzuchu dowódcy by dał zielone światło na nowe PIO (Press Information Office). Rumuński wysiłek się opłacił - biuro służyło potem długo aż do wyjazdu wojsk z Babilonu. Dzisiaj pewnie w nim mieści się jakiś urząd, szkoła lub może choćby czyiś dom.
Śmigłowce wylądowały a z nich wysypali się - co tu dużo mówić - cywile poubierani w rumuńskie moro bez stopni wojskowych. Dowódca otrzymał ode mnie zdjęcie premiera wraz z notką biograficzną ale doprawdy trudno było ich rozpoznać. Wysiadł także ze śmigłowca przedstawiciel cywilnych władz koalicyjnych i to on przedstawił naszego dowódcy premierowi Rumunii. Bez tego sprawa byłby nieco trudniejsza.
Jak zwykle meldunek, wymiana zdawkowa powitań i przemarsz do pojazdów. Po tzw. spotkaniu w cztery oczy (nigdy zresztą to się nie działo w 4 oczy!) w biurze gen. Bieńka delegacja spotkała się ze swoimi żołnierzami w audytorium w Pałacu.
Przygotowania od kuchni - najpierw przygotowania krajowe i bilateralne, tzn. noty dyplomatyczne o zamiarze odwiedzenia szefa rządu swoich wojsk. Tu musiało szybko pójść, pewno przez Brukselę i działające tam komórki natowskie (Rumunia oczekiwała właśnie na akcesję, która miała się dopełnić 29 marca 2004 roku). Szybka ścieżka spowodowała zgody władz koalicyjnych w Bagdadzie, czyli ambasadora Bremera oraz sztaby wojskowego CJTF-7. Nasz dowódca dostał monit o wizycie na około 3 dni przed tym faktem. W normalnych warunkach nikt by się nie podjął przygotowania profesjonalnego wizyty na tak wysokim szczeblu ale nasz protokół dyplomatyczny w zasadzie działał, jak maszynka do obsługi delegacji - ale w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Mjr Tomasz Kalina i jego biuro protokołu działało bez zarzutu inteligentnie organizując wizyty, prowadząc delegacje tam, gdzie można lub tam, gdzie delegacja chciałaby być z zastrzeżeniem warunków bezpieczeństwa, które obiektywnie czasem na realizację programu nie pozwalały (... napiszę niebawem o bułgarskim prezydencie Georgy Pyrvanovie "ostrzelanym" w Karbali ... jakby na własne życzenie ...) . Zatem 3 dni wcześniej otrzymaliśmy poufny komunikat, że premier jednego z państw wchodzących w skład wielonarodowej wizyty leci z delegacją z ministrem obrony tegoż kraju. Dwa dni przed wizytą wiedzieliśmy ile osób a dzień przed przylotem nazwę kraju - Rumunia.
Wojska rumuńskie w dywizji pełniły nieocenioną rolę: saperzy, budowniczowie, fachowcy od mostów, dróg i instalacji. Robili cuda. Miałem okazję podziwiać ich kunszt, jak w 3 tygodnie zbudowali od podstaw moje biuro dla personelu, sale odpraw oraz pokój akredytacyjny mediów. Od podłogi po sufit w 3 tygodnie! Dość miałem siedzenia kątem u dwugwiazdkowego generała ukraińskiego, który czym dłużej był (a ponoć na Ukrainie zapomnieli, że go wysłali do Iraku) i długo wierciłem dziurę w brzuchu dowódcy by dał zielone światło na nowe PIO (Press Information Office). Rumuński wysiłek się opłacił - biuro służyło potem długo aż do wyjazdu wojsk z Babilonu. Dzisiaj pewnie w nim mieści się jakiś urząd, szkoła lub może choćby czyiś dom.
Śmigłowce wylądowały a z nich wysypali się - co tu dużo mówić - cywile poubierani w rumuńskie moro bez stopni wojskowych. Dowódca otrzymał ode mnie zdjęcie premiera wraz z notką biograficzną ale doprawdy trudno było ich rozpoznać. Wysiadł także ze śmigłowca przedstawiciel cywilnych władz koalicyjnych i to on przedstawił naszego dowódcy premierowi Rumunii. Bez tego sprawa byłby nieco trudniejsza.
Jak zwykle meldunek, wymiana zdawkowa powitań i przemarsz do pojazdów. Po tzw. spotkaniu w cztery oczy (nigdy zresztą to się nie działo w 4 oczy!) w biurze gen. Bieńka delegacja spotkała się ze swoimi żołnierzami w audytorium w Pałacu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz