sobota, 25 stycznia 2014

25 stycznia 2004 r. (pierwsza konferencja prasowa dowódcy MND CS)

Tego dnia zaczęło się nerwowo, bo już w TOC (Tactical Operations Center) wszystkim dostawało się po głowie od szefa sztabu i do sali odpraw na pierwszym piętrze wlatywali kolejni briferzy (ci, co prowadzą odprawę w wybranym temacie) – jedni wylatywali z hukiem, inni cichaczem wchodzili do środka, w każdym razie nerwowo. Mam zapisane w notesie, że dzień gorący to był od rana, słońce, suchość  i wariactwo w toku (TOCu). Część poświęconą informacji publicznej dzisiaj poprowadził za mnie mjr Manos (USA), był jak zwykle grzeczny na odprawie, mówił głosem donośnym, skupionym na gen. Bieńku i w zasadzie wpatrzonym w generała, jakby nikogo innego na odprawie nie było. Robił tak – jak to do mnie potem dotarło – bo nikogo w zasadzie innego w sali odpraw nie widział. To znaczy, wszyscy byliśmy tam ale on mówił tylko do Generała. Ot, taki przypadek … Były typowe dla takiej odprawy informacje, że ukazało się 12 newsów w mediach o Dywizji, że 4 artykuły w prasie irackiej, że 3 z nich to pozytywne w wydźwięku i popierające działania sił koalicyjnych i że Irakijczycy nas w większości kochają ale bardzo się boją tych złych. Potem o planach, że wraz z 1 BCT (czyli żołnierzami generała Gruszki) wyślemy combat camera, by filmować zatrzymanie groźnych podżegaczy i do niszczenia zarekwirowanych w toku przeszukań narkotyków (zdjęcia w późniejszych relacjach). Była też informacja, że pozyskaliśmy cennych dziennikarzy i że warto by im pomóc finansowo w wybudowaniu biura redakcyjnego i uruchomienia procesu wydawniczego prasy. Na koniec, że dzisiaj konferencja prasowa i że wszystko gotowe. Generał odwrócił się w tył sali szukając mnie wzrokiem i znalazł, kiwnął głową co znaczyło, że po odprawie mnie potrzebuje na sekundę. Jak to zwykle – na zakończeni odprawy porannej gen. Bieniek wszedł za mównicę, powiedział, że zatwierdza wszystko, co zostało powiedziane (tu zazwyczaj padały operacyjne wytyczne i detale sytuacji) i słynne: do boju! To znaczy, nie dosłownie na razie ale w przenośni.

Rozmawialiśmy schodząc ze schodów. Spytał mnie jeszcze o to ile dokładnie osób będzie i czy wiem, co w której kolejności. Uspokoiłem Generała, że czuwam i tak też było.

Piersi dziennikarze zaczęli pojawiać się na bramie Reno 45 minut przed rozpoczęciem konferencji. Czekali na nich kpt. Piccarosso i Pan Mohsen. Byli sprawdzani, jak każdy i po wydaniu przepustki eskortowani w busie do miejsca konferencji przy murach Pałacu Nabuchodonozora. Tam na miejscu byłem ja – witam wszystkich gorąco, zapraszam do środka a mój Admin sadza, częstuje wodą, ustawia mikrofony i sprawdza, czy wszystko działa.

Za 5 minut 12-sta przybył Generał wraz z płk. Tomaszem Bąkiem (później już generałem i autorem super książki), szefem ICDC  (Iraqi CIvil Defense Corps) , ambasadorem Ryszardem Krystosikiem i paroma innymi osobami towarzyszącymi. Wszystko szło gładko. Prowizoryczne w sumie miejsce zostało udekorowane flagami i proporczykami polskimi, irackimi, dywizyjnymi, koalicyjnymi. Jak na warunki misji, było wszystko OK choć tak naprawdę dopiero w nowym biurze mieliśmy prawdziwą salę do przeprowadzania konferencji. Ale ona powstała w maju. Więc było, jak było i było dobrze. Kamery ruszyły, mikrofony włączone, zaczynam głosem łamiącym się nieco ale po sekundzie odzyskałem stabilność sytuacji i powitałem wszystkich, przedstawiłem osobistości i rozpoczęliśmy od oświadczenia dowódcy… Potem poszło wszystko, jak po maśle.

Generał był super. Goście także. Irackie media wniebowzięte, że ktoś do nich ludzkim głosem mówi, polskie media czujne. Po oświadczeniu czas na prezentację kolejnych zaproszonych o zadaniach i misji Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Slajd za slajdem. Tłumacze płynnie tłumaczyli konsekutywnie, tzn. fragment wypowiedzi po fragmencie. Była profeska. W sumie po 30 minutach było po oficjalnej części. Zaczęliśmy Q&A, czyli czas na pytania i odpowiedzi….. Oczywiście gospodarze – irackie media mają pierwszeństwo (niepisane prawo) i się zaczęło; że chcą pokoju, że mało ich ochraniamy, że coś trzeba z bandytami zrobić, że trzeba więcej wojska, że po co aż tyle wojska w Karbali (wiem, wiem jedno drugiemu przeczy!), że może zakończyć misję i im oddać kraj, albo może żeby nigdy z Iraku nie wychodzić. Jedne wielkie mysz-masz. Każdy chciał czegoś innego i zazwyczaj wszystko było nierealne. Ale dowódca i zaproszeni goście spokojnie  odpowiadali. Najwięcej charyzmy w odpowiedziach wykazał. Amb. Krystosik – spokój, głos wodza, akcenty zdaniowe, wzrok zdeterminowany – przemówił i wszystko nagle stało się proste. Doświadczałem tego często przy amb. Krystosiku – czego diabeł nie może, tam amb. Krystosika pośle…. Serio.

Zakończyłem konferencję zaproszeniem na poczęstunek. Sytuacja się rozluźniła, media wyciągały zaproszonych gości do wywiadów. Media polskie miały proste zadanie, bo na miejscu wszystko (maszyneria i talerze) do szybkiej edycji i wysłania materiału do Polski.

Dziewictwo rzecznikowe na tej konferencji straciłem bezboleśnie i z przyjemnością.

Kolejne konferencje tak łatwo nie wychodziły, bo i czasy stały się mniej spokojne; ataki na bazę w Al.-Hillah, bomby w Karbali, zamachy w An Najaf, śmierć naszych żołnierzy i ich pożegnania w bazie... 

Komunikat prasowy: http://www.freerepublic.com/focus/f-news/1066144/posts


czwartek, 23 stycznia 2014

23 stycznia 2004 r. (Ludzie cz. II)

W dniu 25 stycznia 2004 r. ma się odbyć pierwsza konferencja prasowa dowódcy Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe i ma odbyć się z udziałem mediów polskich, zagranicznych w tym lokalnych dziennikarzy różnych gazet, rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych. Od tygodnia uwijamy się przy tym, a najbardziej mój Admin - chor. Rafał Adamczewski i cała reszta też. Zadania rozdysponowane, checklisty cały czas w gotowości. Najtrudniej jest z mediami irackimi - trudny do nich dostęp, telefony nie działają, jak trzeba, oni sami rzadko oficjalnie pokazują, że utrzymują kontakty ze sztabem dywizji. Zresztą trudno się dziwić, ze się z tym nie obnoszą, bo niektórzy dziennikarze zostali skutecznie zastraszeni przez sadrystów (od Al-Sadr), by z nami nie trzymać. Tak więc nie wszyscy ryzykować chcieli i nie wszyscy nawet mimo zaproszeń pojawiali się na konferencji. Lista dziennikarzy zatwierdzona i skonsultowana z dowódcą i wszystkimi innymi czynnikami (tzn. również ze specjalistami od szpiegów i amerykańskimi bonzami od KBR – czyli od stołówki). Camp Commander – czyli taki harcerski obozowy a u nas poważny komendant bazy i najważniejsza osoba w kwestii bezpieczeństwa oraz ustalania zasad funkcjonowania na jej terenie także wie, wjazdy i wyjazdy z bazy obsadzone będą dodatkowymi żołnierzami i tłumaczami i nawet podstawi mi busa, by dowiózł dziennikarzy spod bramy do miejsca konferencji. Wszystko gra i koliduje, jak mawiał kiedyś mój szef kompanii. I tu mała odskocznia w przeszłość. Myśląc o ludziach właśnie i o szefie kompanii, którego cytowałem. Zdałem sobie sprawę z tego, że miałem 3 dowódców kompanii (w kolejności kpt. R. Bagiński, kpt. K. Guzek i por. M. Walczak) ale szefa kompanii tylko jednego - od początku, jak tylko szefował w mojej kompanii, jako młodszy chorąży aż do promocji, gdy już na pagonach byłem podporucznikiem ale i tak o życiu w wojsku jeszcze niewiele wiedziałem. Otóż, mój szef kompanii pozostał mi najmilej w pamięci z uwagi również na to, że zawsze mówił, to co miał na sercu, nie owijał w bawełnę i jak nie mógł puszczać na przepustki, to nie puszczał, a jak miał możliwość, to nieba by przychylił. Ale nie posługiwał się żadnymi chwytami, socjotechnikami, by podchorążego nie puścić, tak jak to czasem robili inni. No i potem, gdy już przeszliśmy na koleżeńskie „ty” zawsze pozostał dla mnie moim szefem kompanii, którego do dzisiaj darze szacunkiem i bardzo dobrze wspominam.

Podobnie było z generałem Bieńkiem. Zero socjotechnik - tylko konkret. Ileż to ja się nie nasłuchałem o jego skokach, o parciu na szkło, o tym, że kocha media i jest przyjacielem wszystkich ludzi. Ostrzegano mnie, że jak raz podpadnę, to dupa. Że mnie się pozbędzie, że wygoni czy wyrzuci na zbity pysk, że użyję to słów jednego z moich znajomych, który mi te rady w SG WP dawał. Otóż, nic bardziej mylnego. To nie on miał parcie na szkło, tylko media miały jazdy na niego, to nie on kochał media, tylko dziennikarze woleli postawić gadatliwego (a wiedział, co mówi) generała przed kamerą czy mikrofonem, niźli ustawiać tam oficerów sztabowych, którzy na widok dziennikarza robili w galoty. I to nie prawda, że jak się podpada, to Bieniek wyrzucał na zbity pysk .. przekonałem się o tym samemu, gdy w dzień po wizycie mediów w towarzystwie generała Bieńka i moim na pustyni Mahawil rabusie zakradli się do składu amunicji w celach niecnych, kolesie chyba poświecili sobie zapałką czy czymś tam i schron eksplodował rozrzucając i cha ciała i co ważniejsze pełno amunicji do moździerza i innej po pustyni w promieniu nastu kilometrów. Otóż, wówczas na ekranie radarów nasi żołnierze patrolu widzieli zakradającą się grupę i uznałem, gdy mi to powiedzieli, że mogła to być grupa ok. 10 osób. Tak uznałem. Nikt nie znał liczby dokładnie. I tak powiedziałem prasie. Media huczały. Najbardziej Polskie Radio, które zażądało spotkania z dowódcą i wywiadu i podczas wywiadu dziennikarz Polskiego radia mnie zwolnił z pracy J tzn. powiedział, że rzecznik poinformował, że zginęło 10 Irakijczyków w tym wybuchu. Bieniek ewidentnie się wkurzył. Wezwał mnie i mówi:  - Robert, mów, jak było. To mówię, że rozmawiałem z dowódca patrolu, pokazał mi monitor radaru i wyjaśnił, że radar pokazuje punkt i że ta kropka ma różną grubość, jak jedzie samochód jest większa, jak idzie 1 człowiek jest malutka. Tam była grupa kropa, co miało wskazywać na zagęszczenie ludzi, tak około 10 osób. I tak przekazałem mediom. – Robert – mówi Bieniek – coś ty, to mogło być i 20 i więcej, nie o to chodzi. Chodzi o to, że jak nie wiesz na 100% nigdy nie przypuszczaj, bo nas powiozą. Tak zareagował dowódca, nie wyrzucił mnie, zbeształ nieco tylko za słuszne nieprofesjonalne przypuszczenia. Wyszedł do mediów. Było ich 12 osób pod sztabem. Gotowi na moje odwołanie. Dowódca głosem przejętym i pewnym zarazem uświadomił mediom, jak dobrze, że tych, którzy za kilka godzin użyliby tej amunicji na naszą i inne bazy już nie ma pośród nas. I nie ważne czy było ich dwóch czy dwudziestu, ważne, że nie zaatakują nas i nikt z naszych nie zginie. I tyle. Mojemu rzecznikowi dziękuję za czujność i życzę sobie i Państwu dalszej owocnej z nim współpracy. I było pozamiatane, jakbym to dzisiaj powiedział. Brać dziennikarska wzięła mnie do siebie na kawę z kardamonem i już więcej takich wpadek nie miałem.

Zacząłem od konferencji i o tym teraz dalej. Zatem przygotowania trwały.  Nie ustawały także i moje osobiste przygotowania do choćby krótkiego powitania mediów po arabsku mimo że konferencja miała być prowadzona po angielsku i tłumaczona na arabski. Miałem przy sobie moich dwóch przybocznych tłumaczy z biura panów Tameem i Mohsen, którzy dzielnie pracowali na rzecz sił koalicyjnych tłumacząc codzienne gazety z arabskiego na angielski, utrwalali mój akcent w codziennych konwersacjach. Miło było ich spotkać po roku już w bazie w Ad Diwanii, wpadliśmy sobie w uścisk, jak mało z którym kumplem. Wzruszyłem się ale niestety nasza wizyta z gen. Czesławem Piątasem i premierem Belką byłą krótka, raptem parę godzin więc za długo nie porozmawialiśmy. Do grona tłumaczy dołączyła również Sabah - wspaniała, wytrawna tłumaczka arabskiego, która pomagała mi przez ostatnie 2 miesiące misji po wybudowaniu naszego nowego biura przez rumuńskich budowniczych. 

Konferencja zatem gotowa. Slajdy dla dowódcy przygotowywał sztab ludzi, w tym jego asystent wojskowy wówczas jeszcze pułkownik Kręcikij. Zaprosiliśmy szefa policji z Al-Hilla i oczywiście szefa grupy CIMIC płk. Knoop, Holendra, z którym mieliśmy dobry kontakt już od czasów szkolenia w Bydgoszczy, który doskonale rozumiał misję, zadania i moja troskę o dobry przekaz do mediów.

Panowie z KBR (potężna firma logistyczna Kellogg-Brown-Root) kręcili nosami na zamówienie na transport i jedzenie ale w końcu z typowym dla siebie teksańskim akcentem dali „ołkej”. Bo jakby nie dali, to bym chyba na bazarku kupił coś i nakarmił media. Zezłościłem się, że to niby łaska ale udało się więc tematu nie drążyłem.

Data konferencji, to dzień 25 stycznia 2004 r. Damy briefing o naszej (znaczy się dywizyjnej) misji, zadaniach sił koalicyjnych, planach na najbliższe tygodnie, w tym na zapewnienie bezpieczeństwa podczas obchodów święta Ashura. Będzie przedstawienie osób funkcyjnych i zbliżenie kultrowe podczas poczęstunku po konferencji.

A poniżej moje arabskie wypociny:

wtorek, 21 stycznia 2014

21 stycznia 2004 r. (wszędzie bomby)

Właściwie nie było dnia, by coś się nie znalazło na naszym AOR (area of responsibility). Najwięcej na pustyni niedaleko Karbali i przy Al-Kut. Zdjęcie pierwsze robione "wczoraj" jakby, czyli 20 stycznia 2004 roku na terenie jednego z takich miejsc, gdzie polscy, słowaccy, łotewscy saperzy rozminowywali kilometry ziemi. Grady, bomby lotnicze, pociski moździerzowe - wszystko, co tylko dusza zapragnie. Potężne bunkry po sufit wypełnione były amunicją. Gromadzone przez armię Saddama Husajna i składowane na wszelki wypadek, potem rozkradane przez naćpanych bojówkarzy i z powodzeniem używane w zamachach i rajdach na siły koalicyjne. Walczyli chłopcy z tym w dzień, i w nocy. Raz na jakiś czas (tzn. dokładnie skoordynowany, ustalony i zaplanowany ze Sztabem) wysadzali wszystko. Szczególnie groźne składowiska i pola rozminowania znajdowały się w prowincji Wasit nadzorowanej przez ukraińską brygadę. 



Bali się Ukraińców miejscowi. Mówiono, że jak ci wpadali do wioski, to wszystko fruwało z kurami włącznie. Ukraińcy nie podarowali i nie tolerowali żadnych wymówek, że nie ma chleba, że nie mają jedzenia, że tego niewolono czy tamtego - dla Ukraińców wojna, to wojna. Ich brdmy było słychać z daleka więc Irakijczycy uciekali w popłochu. Wot, tak trzeba walczyć z przeciwnikiem. 

Wasit była ogromna i trudna do utrzymania a przejście graniczne z Iranem (m. Zurbatiah) to ogromne koszary, z otworami strzelniczymi dookoła i morze piasku wokół. Najgorszy był skwar dochodzący do 70 st. C na pustyni w słońcu. Rękawiczki lub szmaty owinięte o rękojeść karabinka chroniły przed odparzeniami. Odgłosy wysadzania znalezisk było słuchać kilka i kilkanaście kilometrów od miejsca wysadzania. Leje były, tak głębokie, że spokojnie wjechałaby tam ciężarówka. 


I ktoś jeszcze wątpi, że ktoś to rozminować musiał ... I w zasadzie do naszego wyjazdu w lipcu 2004 r. i długo po mojej zmianie wciąż prace rozminowania trwały.


czwartek, 16 stycznia 2014

16 stycznia 2004 r. (Ludzie cz. I)

Ludzie na misji w Iraku - temat rzeka oczywiście i w zasadzie nie ma chyba książki, która by w pełni opisała ich, opisała sytuację, ukazała wiele kątów i perspektyw ich działań. Najważniejsi jednak byli zawsze i zawsze będą. Choć oczywiście po serii ataków w kwietniu i maju, gdy wielu z naszych widziało jak mało znaczy ludzkie ciało walające się po ulicach ręce i korpusy, głowy i nogi można było zmienić opinię o tym, że człowiek jest najważniejszy. Np. dla bojówkarzy Sadra (to taki młody kleryk, syn Ajatollaha Al-Hakima), który zapoczątkował tzw. powstanie sadrystów i zgotował nam wojnę w Karbali. Wojnę, na której nasi młodzi żołnierze zdobywali szlify, bo żaden poligon w Polsce nie był w stanie ich przygotować na to, co tam widzieli na codzień.

A więc LUDZIE. Bez nich nic się nie działo. U mnie w biurze, to byli m. in. moja prawa ręka i zastępca - mjr Sławomir Walenczykowski. Wyższy ode mnie o 2 głowy, szczupły facet, bardzo dobrze wykształcony i wyszkolony. Przygotowywał wiele oświadczeń prasowych, zajmował się mediami zagranicznymi. W najgorętszym okresie walk w An Najaf wyleciał z bazy za moją zgodą, by "czuwać" nad mediami i przekazywać informację o sytuacji. Potem wielokrotnie opowiadał o strzelaninie z budynków, o nocnych walkach, o tym, jak pod bramę bazy hiszpańskiej podbiegali bojówkarze z butelkami z benzyną, jak padały pociski moździerzowe... Ale działał profesjonalnie. Wielokrotnie wahałem się, czy pozwalać mu na takie "akcje" wyjeżdżać.  

Podobnie było z moim adminem - chor. Rafałem Adamczewskim. Rafał był na misji chłopakiem z pasją. Ogarniał całe biuro, media, przygotowywał przedsięwzięcia, konferencje prasowe, sprowadzał media irackie, zajmował się Combat Camera Team (tak, miałem 5 osobowy zespół amerykańskich żołnierzy CCT). Ale ponad wszystko uwielbiał wojaczkę, wyjazdy na patrole, na działania. Poznałem jego rodzinę w Bydgoszczy - cudownych ludzi, którzy mnie gościli, spałem u nich, czułem się, jak w domu. I pytałem się, czy mam prawo mu zabronić jeździć. W końcu Rafał miał żonę-lekarza i dziecko i czy poniósłbym moralną odpowiedzialność w sytuacji, gdyby coś złego mu się stało. Pozwoliłem Rafałowi w połowie misji pojechać do domu - wiem, jak bardzo tęsknił do żony i rodziny.

Mjr Ralph Manos (rezerwista USA), który zapisał się na misję, jako ochotnik był inny niż my wszyscy. Może dlatego, że był na misji od początku i po prostu czasem odwalało mu coś. Nawet doszło do rękoczynów z jednym z oficerów mojego biura, którego kontyngent musiał wyjechać z Iraku w środku misji, pozostawiając nas - Polaków i Amerykanów z problemem. Chyba dlatego nie lubił Hiszpanów. Po tym zajściu był raport służbowy, moja rozmowa z zastępców dowódcy Dywizji gen. bryg. Ayala i dowódcą kontyngentu hiszpańskiego , ale niestety mocy usunięcia go z zespołu nie miałem. Pracował choć oczywiście obrażony na cały świat. Trudno, ważne, że zawsze był w stosunku do mnie taki, jaki młodszy stopniem żołnierz być powinien w stosunku do starszego. 

Ppłk Anotni Fillo - słowacki oficer, to dusza człowiek. Był specjalistą od kręcenia filmów wojskowych, znał się na fachu i doprawdy z jego wiedzy miło mi się korzystało. I miał w sobie te słowiańską duszę, że aż za serce potrafiło złapać. Zwłaszcza, po wydarzeniu z czerwca, gdy zginęli saperzy, w tym ci, których 2-3 dni wcześniej nagrywał na kamerze, pokazywał, jak pracowali i co robili dla Iraku. Jego dwa filmy nakręcone o naszej Dywizji dostępne są w Domu Wojska Polskiego i doprawdy warto, by zainteresowani do nich sięgnęli. Gdy po misji wręczano mi odznaczenie Ministra Obrony Republiki Słowacji w Konsulacie w Krakowie pomyślałem, że to chyba on mi załatwił. Znał wszystkich w swojej małej ale fajnej armii.

Kpt. Piccarosso miał trudne życie do czasu, gdy jego kontyngent nie zrotował się po ataku w metrze w Madrycie.  Amerykanie nie pałali do Hiszpanów miłością po tym zajściu. Jako oficer mojego biura był zawsze profesjonalny i taktowny i wiedział dokładnie, co powinien a czego nie. Zajmował się bieżącymi sprawami mediów hiszpańskojęzycznych oraz lokalnych, znał dobrze realia misyjne, bo gdy przyjechałem on już tam służył. Nie lubił za bardzo poza bazę wyjeżdżać ale jak się potem okazało to był taki generalny trend u Hiszpanów; mało jeździć, dużo gadać. Faktem jednak było to, że stracha napędzili im skutecznie sadryści w An Najaf. Polecieliśmy z gen. Bieńkiem do Najaf na rozmowy i podczas lądowania ostrzelano śmigłowiec - lądowaliśmy w sumie na grząskim podłożu, wyskakiwaliśmy nisko w zarośla i prawie na kolanach dobiegaliśmy do dziury w płocie, by dojść do bezpiecznego miejsca. Potem płk Coll (Hiszpan) mówił nam, że tak mają codziennie.

Ludzie mediów - oj, trochę osób się przez bazę przewinęło ... Darek Bohatkiewicz, Maciej Woroch, Jakub Sobieniowski, Krzysztof Renik, Tomasz Sajewicz, Maciej Firlej, Wojciech Nomejko, Zdzisław Dziemiańczuk, Jarosław Nowakowski i inni, których jeszcze wymienię nie raz w innym miejscu bloga. Byli też ludzie mediów przybywających na krótko do bazy, jak pewna dziennikarka dwutygodnika, która tak bardzo starała się o wywiady z wszelkimi dostępnymi dowódcami ze o poranku została odstawiona na bramę bazy, bo w dziwny sposób poczuliśmy od niej alkohol. Dziennikarze, który w bazie mieszkali mieli specjalny status w sumie. Dostęp do nas, do dowódcy, do bazy i żołnierzy właściwie 24h/7. Nie było to szczęśliwe rozwiązanie ale na naciski, naciski nie ma silnych. Polityczna wola była, by tam byli a naszym obowiązkiem, by ten pobyt zapewnić i ułatwić. Pracy dziennikarskiej chyba jednak poświęcę osobny blog, bo tyle pisania jest, że w kilku słowach nie dam rady. 

wtorek, 14 stycznia 2014

14 stycznia 2004 r. (MEDCAP)

MEDCAP (Medical Civil Action Program), to jedna z tych działalności żołnierzy podczas irackiej misji, o której nie było za głośno. Więcej czasu poświęcano atakom, polityce władz CPA z Bagdadu  (Coalition Provisional Authority) czy jakości jedzenia w stołówce. Właściwie bezimienni już dzisiaj żołnierze z kilku państw, w tym z Tajlandii i Polski nie tylko organizowało wyjazdy do odległych miejsc poza bazę ale również z powodzeniem niosło pomoc zwyczajnym mieszkańcom Iraku nieuwikłanym w wichry wojny. 


Wyjeżdżano zatem poza bazę w konwoju z paczkami lekarstw, środków czystości, z lekarzami i pielęgniarkami, z tłumaczami. To zawsze było wielkie wydarzenia, bo nagle człowiek spotykał na swojej drodze nie wroga z karabinem w ręku a zwyczajnych ludzi. Spokojnych, ze swoją historią, mających dumę ale i ceniących słowo.



Podczas takich oto spotkań z ludźmi dowiadywaliśmy się więcej o kulturze irackiej niż z niejednego poradnika czy podręcznika akademickiego. Uczenie się witania czy nieużywania lewej ręki do poklepywania, zwracanie się do kobiety w obecności mężczyzny i dotrzymywanie danego słowo wydają się być tymi najważniejszymi, które od początku należy posiąść. 


Głód pomocy i wciąż oczekiwanie na nas w wioskach, małych miejscowościach, gdziekolwiek MEDCAP miał być było niesamowite. Przyjazd konwoju witany był zazwyczaj przez starszyznę np. wioski. Po krótkim powitaniu wymiana uprzejmości, mała pogawędka o tym, z czym przyjechaliśmy i jednym słowem ktoś, kto widać miał możliwości sprawcze skrzykiwał wioskę do badania.



Nieraz wychodziły trochę śmieszne sprawy z tych rozmów. Pamiętam, jak pojechaliśmy do szkoły, super przyjęcie, sporo badanych uczniów, potem starszyzna wioski postanowiła z nami jeszcze rozmawiać. Zaczęło się od prośby o lodówki, by im przywieźć, bo sie przydadzą, może też kilka telewizorów i mikrofalówki (skąd oni to znali?) i najlepiej takie anteny satelitarne też, bo to dostęp do świata itp. i oficer CIMIC (Grupy Współpracy Cywilno-Wojskowej) notuje, notuje i coraz bardziej wielkie mu się robią oczy ... Skończyliśmy spotkanie zadowoleni, że udane, że wszystko na medal, że znów nas poznają z najlepszej strony a tu nagle ... cimikowiec mówi - "Panowie, ale w tej wiosce nie ma prądu!". 


Więc następnym razem byliśmy ostrożniejsi w przyjmowaniu próśb i dawaniu obietnic. Bo słowa w świecie arabskim trzeba dotrzymywać.

sobota, 11 stycznia 2014

11 stycznia 2004 (Camp Babilon)

Uroczystość przekazania dowodzenia odbyła się w murach pałacu w Babilonie - tego samego pałacu, z którego już niewiele oryginalnych cegieł zostało, na murach którego w ogólnie znanym języku wyryte zostały jakże odkrywcze słowa w języku ogólnie znanym: Johny was here! W tych samych murach, obok których przez miesiące stacjonowały amerykańskie czołgi i śmigłowce, potem wojska różnych maści i narodowości i za które to nasi archeolodzy oraz dowódcy musieli się słono tłumaczyć po druzgocącej opinii o ich niszczeniu prof. Curtisa z zaprzyjaźnionego nam kraju, czyli USA. A zatem, w tychże właśnie murach stanowiących kolebkę cywilizacji odbyło się przekazanie dowodzenia pomiędzy gen. Tyszkiewiczem a gen. Bieńkiem. Siedli przy stole, podpisali dokument w obecności gen. Sancheza z CJTF-7 z Bagdadu i tyle. Przemówienia były krótkie. Gości z Polski i lokalne władze, tzn. irackie siedzieli w pierwszych rzędach. Potem na stojąco tuż przy wyjściu zaimprowizowana konferencja prasowa, na której zabrał głos zarówno gen. Bieniek, jak i gen. Sanchez. Media skorzystały z okazji do pytań. Nasz protokół dyplomatyczny w osobie mjr. Tomasza Kaliny uwijał się, jak mrówka, bo goście przylatywali i odlatywali. Co prawda na lądowisko było spacerkiem z pałacu, ale przecież i tak każdy musiał pojechać pojazdem. 

Mnie jednak zainteresowała bardziej obecność na tej uroczystości innej osoby mianowicie Pawła Siwca. Nie, nie Marka Siwca a Pawła Siwca właśnie. Skromna, szczupła postać około czterdziestoparoletniego mężczyzny. Jak się okazało jednego z najlepszych arabistów, znawców nie tylko tego kraju, polityki i języka arabskiego ale również wielu innych zawiłości życia religijnego Islamu. Spotykałem go jeszcze często w Babilonie, Karbali, Al-Hillah a ostatni raz w Poznaniu w Zakładzie Arabistyki i Islamistyki, który zaprosił mnie w 2010 roku do poprowadzenia zajęć ze studentami. Imponowało mi to, jak Paweł Siwiec wyrażał swoje opinie. Wyważone, językiem mądrym, bez zbytecznych ubarwień, konkretnym. Gdy w najtrudniejszych momentach II zmiany nasi żołnierze walczyli o City Hall w Karbali to on służył gen. Gruszce za doradcę i tłumacza przy najtrudniejszych spotkaniach i - jak dzisiaj byśmy to nazwali - projektach. Wszyscy czerpaliśmy z jego doświadczenia i języka i wiedzy były święta Ashury i Arbaeen - i pierwsze i drugie okupione krwawo przez naszych żołnierzy. Okazuje się, że by rządzić w kraju arabskim, by pojąć to, jak ten kraj żyje i czym należy być muzułmaninem lub przynajmniej znać się na lokalnych zwyczajach i je respektować... Ucieszyłem się, gdy właśnie po latach spotkaliśmy się w Poznaniu a on wciąż pamiętał i mnie, i to co razem w ramach MND-CS robiliśmy dla Iraku. Dzisiaj o ile dobrze prześledziłem notkę biograficzną jest doktorem habilitowanym i profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. 

I tak to z ważnej uroczystości przekazania dowodzenia wyszły wspomnienia o Pawle Siwcu. Uważam, że w sumie warto było zmienić temat.

Do wieczora tego dnia organizowałem pracę w swoim biurze, bo dojechał także mój oficer PIO mjr Sławomir Walenczykowski - wyszkolony facet, po gruntownych studiach w kraju i zagranicznych, dobrze władający angielskim i nieźle rozumiejącym pracę mediów. Przygotowywaliśmy pierwszą konferencję prasową dowódcy na temat zadań Dywizji a ponieważ były zaproszone lokalne, arabskie media, to plan był potrzebny. 


czwartek, 9 stycznia 2014

9 stycznia 2004 (Camp Babilon)

Generał Bieniek doleciał dzisiaj. Ze świtą. Pod jego nieobecność wszystkim zawiadywał oczywiście "stary" dowódca gen. Andrzej Tyszkiewicz i nasz "nowy" zastępca gen. bryg. Piotr Czerwiński. Wszystko nabrało teraz jakby większego sensu i tempa. Dotąd mało ruchowe wojsko zaczęło śmigać. Ospałe namioty ożywały, w sztabie ruch. Widać przybył dowódca. Ja też ogarniałem się od rana. Po odprawie w TOC (Tactical Operation Center) mam kilka spotkań. Ważnych spotkań.

Pierwsze - z szarą eminencją misji, doradcą ds. politycznych dowódcy ambasadorem Ryszardem Krystosikiem, który zresztą  już po misji został ambasadorem RP w Iraku. Człowiekiem z wiedzą imponującą. Kultura osobista i zapał w oczach do pracy. Wypytany zostałem o moje zadania, o cel misji, o moje dotychczasowe doświadczenie, test w języka także... potem dopiero nastąpiła chwila na kawę. Siedział wyprostowany, jak struna w polskim mundurze polowym, bez stopnia wojskowego, z flagą na ramieniu i dumnie go nosił. Podobało mi się to. Potem często jeszcze korzystałem z jego rad i wiedzy. Były potrzebne.

Kolejne spotkanie z szefem sztabu, który od początku raczył mnie traktować, jak zło konieczne. Moje FRAGO i OPORDERy nigdy mu nie imponowały ... palił dużo, chodził nerwowo, ochrzaniał wszystkich. Milej było, gdy spotkaliśmy się po latach na AONie - on na PSPB (dla  przyszłych generałów) a ja na PSOS (dla przyszłych pułkowników). Jego kolega z ławy szkolnej płk dr Piotr Pertek, dyrektor Biura Prasy i Informacji MON bardzo mi pomógł budować PIO (budować w sensie dosłownym) i pełnić funkcję szefa. Ale o tym potem ...

Potem ważniejsze dla mnie spotkanie nt. organizacji oficjalnej uroczystości przekazania dowodzenia z udziałem gości z Polski, CJTF-7 z Bagdadu, lokalnych władz. Naradę prowadził gen. Czerwiński. Obok mnie płk Kręcikij (późniejszy rektor AON i generał), mentor wielu pokoleń sztabowców. Dużo mnie uczył od początku; przewidywania i rozpoznania. Ale i wspierał, gdy zachodziła potrzeba. Najważniejsze spotkanie z gen. Bieńkiem wciąż przede mną... 

Po obiedzie, adiutant dzwoni i zaprasza do dowódcy więc zbieram się, kajet do reki, kapelusik (śmieszne to kapelusze były) i w drogę. Miałem do dowódcy jakieś 5 min. spacerkiem więc idę...


W budynku tuż obok kanału Shatt-Al-Hilla mieściła się kwatera dowódcy z jego biurem, adiutantami, biurem doradcy ds. politycznych i wojskowych oraz jego szefa sekretariatu. Budynek chroniony wartownikiem. Nie każdy tam mógł wejść. Pokazuję wartownikowi moje ID oznaczone odpowiednim kolorem i otwierają się przede mną ciężkie , dębowe chyba drzwi. Hall duży, przestronny, udekorowany flagami 20 państw, które maja swój udział w naszej Dywizji, Naszej znaczy dowodzonej przez polskiego generała i z zasadniczymi siłami w postaci 1 BCT w Karbali również pod dowództwem Polaka gen. bryg. Edwarda Gruszkę. Ukraińska 2 BCT miała swój sztab w prowincji Wasit w m. Al-Kut tuż przy granicy z Iranem, na którą zawędrowałem wkrótce także z polskimi parlamentarzystami, w tym z Bronisławem Komorowskim, Longinem Pastusiakiem, biskupami polowymi Płoskim, Chodakowskim i in. Hiszpanie rozlokowani byli w prowincji Najaf. Ich flaga także tam była, a jakże. Zatem podziwiając flagi oczekiwałem na wezwanie. Rozległ się głos adiutanta - Panie pułkowniku, dowódca zaprasza do środka. Pukam, wchodzę no i regulaminowo zaczynam regułkę: - Panie Generale, podpułkownik Strzelecki ... i nie skończyłem, gdyż nikogo w pierwszym pomieszczeniu nie było. Rozglądam się. Cicho. Z bocznego pokoju sprężystym krokiem podchodzi do mnie gen. Bieniek, w wojskowym t-shircie bez bluzy moro, podaje rękę i zaczyna: - Siadaj, Robert. Słuchaj, jak tam media? Tak, to było pierwsze pytanie. Jak tam media? Postawiło mnie to w alercie, że kto, jak to ale ten dowódca rozumie rolę dziennikarzy. - Dzisiaj chcę się spotkać z mediami, przyjdźcie proszę od mnie, tutaj. - Jeśli mógłbym zasugerować, to może spontanicznie zechciałby Pan Generał dojść do mediów, do ich kontenerów i tam zrobimy spotkanie. Czy zaakceptowałby Pan Generał taki pomysł? Nie musiałem długo czekać na zgodę. Przytaknął, dodał, jak to widzi, że bez oficjalnych wywiadów, bez setek i że koniecznie na luzie. Ucieszyłem się, że elastyczny dowódca, chętny na rozmowę z mediami, to połowa sukcesu misji PIO. Potem jeszcze kilka uwag ogólnych o informacjach wrażliwych, że tajemnica najważniejsza, że autoryzowanie tekstów, że mam czuwać nad słowem pisanym, nad fotografiami, kamerowanymi kadrami, nad wszystkim, co ukazuje się w imieniu Dywizji w mediach. Zadanie właściwie awykonalne w świecie Internetu.

Spotkanie z mediami odbyło się wieczorem w sposób zupełnie niezaplanowany. Przynajmniej tak wyszło. Kontener radiowy, TVP i TVN już były rozstawione jeden obok drugiego podczas gdy polsatowski namiot nieco z boku ale zawsze znalazło się miejsce dla wszystkich u dziennikarzy TVN. Siedzieliśmy sobie przy kawie. Zdzisław Dziemieńczuk z TVP i Marcin Woroch z TVN podpytywali w sumie na wpół oficjalnie o to, jakim będę rzecznikiem, ile mogę im mówić, co im będę przekazywał i jak często. W sumie proste pytania ale nie łatwo na nie odpowiedzieć. W zasadzie PIO jest od przekazywania sprawdzonych i zgodnych z prawdą informacji na czas. Tyle, że w warunkach tej konkretnej misji nie było to takie oczywiste. Tak było m. in. z odkryciem broni chemicznej przez polskich żołnierzy czy atakami na bazę. To ile można mówić i jakich słów należy użyć nie zawsze zależy od rzecznika. W każdym razie tak siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Dołączyli lekarze z laboratorium, którzy zresztą zaczęli coś rozprawiać o licznych pogryzieniach naszych żołnierzy i że badają temat. Zdębiałem, bo to oczywiście informacja najpierw powinna dostać się do dowódcy, potem do mnie. Gadanie na lewo i prawo wszystkiego zawsze skutkowało potem prawdziwą akcją informacyjno-wyjaśniającą. Zatem lekarze gadali, media słuchały, ja bladłem a generał sobie do nas szedł ... Widziałem go z oddali ale jeszcze nic nie mówiłem, ze przyjdzie. Miała to być niespodzianka. I była. Dopiero w sumie jak już był blisko ktoś zauważył generała. - No tu się kryjecie - rzucił Bieniek na początek a potem z każdym przywitał się misiem. Znał ich doskonale. Zrobiło się doprawdy miło, bo chyba nie spodziewali się generała u siebie... Wieczór zakończył się oczywiście nieplanowanymi setkami mimo wcześniejszych zastrzeżeń, żeby ich nie było. TVN już strzela satelitę, już łączą się, podpinają generała do słuchawki, światło poszło ... jeszcze podszedłem poprawić sznurek od kapelusza bo dość że tak powiem zwisał, jak flak. Poprawiłem i kamera poszła. Generał przed kamerą czuł się, jak ryba w wodzie ale z tego akurat wszyscy gen. Bieńka znają bardzo dobrze. Po wywiadzie pożegnanie i poszedł po drodze jeszcze dając mi ostatnie wskazówki do co planowanej na 11 stycznia uroczystości przekazania dowodzenia. 



Podczas uroczystości obecni będą m. in. gen. Richardo Sanchez (miałem okazję potem tłumaczyć jego wystąpienia), gen. dyw. Lech Konopka, zastępca szefa SGWP i inni dostojnicy. CO prawda zmiana PKW potrwa aż do połowy lutego 2004 r. ale już teraz trzon naszych sił jest na miejscu i składa się żołnierzy 17. Brygady Kawalerii Pancernej, 11. Dywizji Kawalerii Pancernej, 10. Brygady Kawalerii Pancernej, 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego i 25. Brygady Kawalerii Powietrznej. Ups  .... zapomniałem o super żołnierzach z 1. Pułku Specjalnego z  Lublińca, co dzisiaj otwarcie można potwierdzić.

W styczniu jeszcze będzie się działo. Będą medialne doniesienia o epidemii w Bacie Babilon i konsekwencje lekarskiego gadania o pogryzieniach. Będzie zapłata za śmierć Irakijki, czyli negocjacje z rodziną. Będzie także pierwsza konferencja prasowa z udziałem lokalnych mediów.

środa, 8 stycznia 2014

8 stycznia 2004 (Bagdad-Babilon)

W Bagdadzie na BIAP, czyli na tutejszym lotnisku odbyło się wszystko tak szybko, że z trudem mogę przypomnieć sobie kolejność. Było jakoś tak, że najpierw wszyscy wysiedli z C-130. Od razu uderzyło gorąco i promienie słońca dały się we znaki. Bez większych ceregieli ktoś zaczął krzyczeć, by ładować naboje do karabinka, tzn. do wszystkich jego magazynków. Otwarcie puszki z amunicją , to było nie lada wyzwanie. Mój admin - jak go nazywaliśmy w skrócie po funkcji (chor. Rafał Adamczewski) przypłacił to nawet krwią, bo któż tak na prawdę na szkole uczy otwierać puszkę z amunicją. Zawsze robił to ktoś za nas. Szef kompanii zazwyczaj. Krew się polała ale otworzył skutecznie. Załadowaliśmy. Porucznik - dowódca naszego konwoju wykrzykiwał warunki bezpieczeństwa, pokazał jak siedzimy, że plecami do siebie, że lufy poza gabarytu Stara, żeby mieć oczy szeroko otwarte i coś tam jeszcze, co mało w sumie docierało. O co chodzi? Wskakiwaliśmy na wóz, jedni raz, inni parę razy, by się na niego dostać stylem raczej rozpaczliwym. Potem w drogę.

A droga była ciekawa. Piasek, chatki, trochę tubylców tu i ówdzie, czasami rozwalony BRDM, czy wieża czołgowa. Zardzewiałe leżały porzucone na polach. Pojazdy sunęły w kolumnie coraz to zwalniając i przyśpieszając. Wyjechaliśmy z Bagdadu sprawnie. Na pace siedzieliśmy ciasno jeden przy drugim, jakiś koleś zapalił papierosa, inny robił fotki. Było jak na wycieczce turystyczno-krajoznawczej. No prawie. Wyjechaliśmy ze strefy amerykańskiej zostawiając po sobie kurz. Nie wiedziałem jeszcze, że dokładnie za 4 miesiące (8 maja 2004) przylecę do Bagdadu z gen. Bieńkiem i polskimi dziennikarzami, by odwiedzić w szpitalu wojskowym nr 31 Jerzego Ernsta, który został ranny w zamachu. W tym samym zamachu, w którym zginął Waldemar Milewicz. W ogóle okaże się, że prawie każdy 8 dzien miesiąca był dla naszych tragiczny.


Do bazy w Babilonie dojechaliśmy ok 16:00. Na dużym parkingu małe zamieszanie. Nie bardzo wiadomo kto kogo wita. Wyłuskano mnie z samochodu wprost do jednego z 3 stojących obok siebie budynków. Twórczy bałagan. Wszystko pokryte jakby piaskiem, kurzem, nie wiem co to było. W każdym razie szaro było. Pomieszczenie duże okazuje się, że od dzisiaj moje. Obok, biuro zastępcy dowódcy MNDCS ukraińskiego generała, z którym się dało zaprzyjaźnić. Jedno mniejsze pomieszczenie z boku zajmowało Mobilne Laboratorium Biologiczno-Chemiczne, drugie - protokół. Moje PIO (Press Information Office) zatem rządziło na środku. Totalnie bezsensowne lokum,  z absurdalnie niekorzystnym ze względu na informacje położeniem, w sercu obcych bytów. 

Tuż przed budynkiem i obok niego dziennikarze. Zaczęły się miłe powitania. Było doprawdy miło po raz pierwszy wystąpić przed mikrofonami i kamerami i zapewnić bliskich, rodziny i wszystkich łaknących informacji z Iraku o tym, że pierwsza część kontyngentu bez strat dojechała do bazy, że rozpoczął się proces przekazywania dowodzenia i że ziemia iracka przyjęła nas gościnnie. Maciej Woroch (TVN) i Ernest Zozuń (PR) ciągali mnie jeszcze do wywiadów a ja się nie broniłem. Fajnie. Potem dowidziałem się, że w bazie panowała jakaś dziwna zasada nie zadawania się z dziennikarzami i że ponoć robił tak mój poprzednik i jego dowódca. Trudno było mi w to uwierzyć. 

Kontener nr E 7 stał się moim domem (wraz z mjr. Sucheckim) ...

Bazy nie zwiedzałem. Spotkałem się ze swoimi chłopakami z PIO: mjr. Ralphem Manosen (US), który odpowiadał u mnie za sprawy operacyjne, kpt. Piccaroso (Hiszpania), który działał prasowo w 3 BCT i który nie pałał zbytnią miłością do mjr. Manosa. Był także mój admin - Rafał, węgierski major, który już się rotował (tzn. wkrótce miał odlecieć z Iraku) i słowacki tajemniczy oficer, który także szybko wylatywał na rotację. Podpułkownik Antoni Filo dojechał za niego i wykonał z pomocą płk. Gnatowskiego - ówczesnego rzecznika szefa SG WP dwa filmy o naszej irackiej doli. Byli też panowie Moohsen i Tameem - moi etatowi tłumacze arabscy, bez których nie poradziłbym sobie sam w czytaniu doniesień medialnych. Wieczór upłynął na poznawaniu otoczenia, przywykaniu do broni na udzie, przedstawianiu się mediom. W bazie były dziennikarze Informacyjnej Agencji Radiowej, TVN, TVP, Polsatu - chyba 10 osób w sumie. Liczba ta stała się płynna - jedni przybywali, inny wyjeżdżali. Akredytowanych było także kilku dziennikarzy hiszpańskich, niemieckich i amerykańskich mieszkających poza bazą oraz ok. 30 dziennikarzy irackich. 

Jutro pierwsza odprawa w TOC i codzienny briefing dowódcy. Dowiem się m. in., że rośnie liczba zamachów na patrole, że zbliża się termin Ashury - święta szyickiego w Karbali i innych ośrodkach kultu i że spodziewamy się ok. 8 mln pielgrzymów. Dowiem się, że baza jest dobrze chroniona a zabytki są pod naszą opieką, tzn. polskich archeologów z Agnieszką Dolatowską włącznie. Jutro też będę przejmował obowiązki od mojego poprzednika i spotkam się na odprawie dot. uroczystości przekazania dowodzenia w murach pałacu Króla Nabuchodonozora II oraz że za chwilę będę miał pierwszą akcję medialną pt. leiszmanioza. 

A tymczasem kilka zdjęć bazy, czyli starego Babilon, kolebki cywilizacji.









7 stycznia 2004 (Wrocław-Kuwejt-Bagdad)

Siedzimy w samolocie specjalnym z Wrocławia do Kuwejtu. Po oficjalnych defiladach, pożegnaniach, z karabinem u boku (a właścicwie pod fotelem), z wyłączonymi komórkami (bo przecież start za chwilę). W zasadzie teraz dopiero dociera, gdzie lecimy i po co lecimy? Hasło: misja stabilizacyjna. Stabilizować będziemy sytuację w strefie odpowiedzialności, tj. strefie centralno-południowej w Iraku z głównymi ośrodkami religijnymi w Karbali, An-Najaf, Al-Kut (Wasit) i w Al-Hillah włącznie. Strefę tę zamieszkiwało ponad 9 mln Irakijczyków. W głowie wszystko poukładane, przećwiczone na mapach, opisane w procedurach więc startujemy do Kuwejtu (Camp Doha). Tam jedzenie (MRA), mały odpoczynek (3h) i dalej C-130 Hercules zabiera nas do Bagdadu ... otwieranie puszek z amunicją, ładowanie broni i jazda na samochody i w drogę do Babilonu (Camp Alpha lub Camp Babil). Ale o tym w odpowiednim czasie. Teraz take-off. 

6 stycznia 2004 (Bydgoszcz-Toruń-Wrocław)

6 stycznia 2004 roku był ostatnim dniem przed wylotem do Iraku. Po ćwiczeniach i przygotowaniach kontyngentu, które odbywaliśmy w Toruniu i Bydgoszczy spakowani czekaliśmy we wrocławskich koszarach na wylot zaplanowany na 7 stycznia. Dzień spędziłem m. in. na rozmowach z dowódcą MND-CS gen. Mieczysławem Bieńkiem oraz z moją prawą ręką chor. Rafałem Adamczewskim. Pierwsze rozmowy z mediami, jako rzecznik dowódcy już za mną.