czwartek, 16 stycznia 2014

16 stycznia 2004 r. (Ludzie cz. I)

Ludzie na misji w Iraku - temat rzeka oczywiście i w zasadzie nie ma chyba książki, która by w pełni opisała ich, opisała sytuację, ukazała wiele kątów i perspektyw ich działań. Najważniejsi jednak byli zawsze i zawsze będą. Choć oczywiście po serii ataków w kwietniu i maju, gdy wielu z naszych widziało jak mało znaczy ludzkie ciało walające się po ulicach ręce i korpusy, głowy i nogi można było zmienić opinię o tym, że człowiek jest najważniejszy. Np. dla bojówkarzy Sadra (to taki młody kleryk, syn Ajatollaha Al-Hakima), który zapoczątkował tzw. powstanie sadrystów i zgotował nam wojnę w Karbali. Wojnę, na której nasi młodzi żołnierze zdobywali szlify, bo żaden poligon w Polsce nie był w stanie ich przygotować na to, co tam widzieli na codzień.

A więc LUDZIE. Bez nich nic się nie działo. U mnie w biurze, to byli m. in. moja prawa ręka i zastępca - mjr Sławomir Walenczykowski. Wyższy ode mnie o 2 głowy, szczupły facet, bardzo dobrze wykształcony i wyszkolony. Przygotowywał wiele oświadczeń prasowych, zajmował się mediami zagranicznymi. W najgorętszym okresie walk w An Najaf wyleciał z bazy za moją zgodą, by "czuwać" nad mediami i przekazywać informację o sytuacji. Potem wielokrotnie opowiadał o strzelaninie z budynków, o nocnych walkach, o tym, jak pod bramę bazy hiszpańskiej podbiegali bojówkarze z butelkami z benzyną, jak padały pociski moździerzowe... Ale działał profesjonalnie. Wielokrotnie wahałem się, czy pozwalać mu na takie "akcje" wyjeżdżać.  

Podobnie było z moim adminem - chor. Rafałem Adamczewskim. Rafał był na misji chłopakiem z pasją. Ogarniał całe biuro, media, przygotowywał przedsięwzięcia, konferencje prasowe, sprowadzał media irackie, zajmował się Combat Camera Team (tak, miałem 5 osobowy zespół amerykańskich żołnierzy CCT). Ale ponad wszystko uwielbiał wojaczkę, wyjazdy na patrole, na działania. Poznałem jego rodzinę w Bydgoszczy - cudownych ludzi, którzy mnie gościli, spałem u nich, czułem się, jak w domu. I pytałem się, czy mam prawo mu zabronić jeździć. W końcu Rafał miał żonę-lekarza i dziecko i czy poniósłbym moralną odpowiedzialność w sytuacji, gdyby coś złego mu się stało. Pozwoliłem Rafałowi w połowie misji pojechać do domu - wiem, jak bardzo tęsknił do żony i rodziny.

Mjr Ralph Manos (rezerwista USA), który zapisał się na misję, jako ochotnik był inny niż my wszyscy. Może dlatego, że był na misji od początku i po prostu czasem odwalało mu coś. Nawet doszło do rękoczynów z jednym z oficerów mojego biura, którego kontyngent musiał wyjechać z Iraku w środku misji, pozostawiając nas - Polaków i Amerykanów z problemem. Chyba dlatego nie lubił Hiszpanów. Po tym zajściu był raport służbowy, moja rozmowa z zastępców dowódcy Dywizji gen. bryg. Ayala i dowódcą kontyngentu hiszpańskiego , ale niestety mocy usunięcia go z zespołu nie miałem. Pracował choć oczywiście obrażony na cały świat. Trudno, ważne, że zawsze był w stosunku do mnie taki, jaki młodszy stopniem żołnierz być powinien w stosunku do starszego. 

Ppłk Anotni Fillo - słowacki oficer, to dusza człowiek. Był specjalistą od kręcenia filmów wojskowych, znał się na fachu i doprawdy z jego wiedzy miło mi się korzystało. I miał w sobie te słowiańską duszę, że aż za serce potrafiło złapać. Zwłaszcza, po wydarzeniu z czerwca, gdy zginęli saperzy, w tym ci, których 2-3 dni wcześniej nagrywał na kamerze, pokazywał, jak pracowali i co robili dla Iraku. Jego dwa filmy nakręcone o naszej Dywizji dostępne są w Domu Wojska Polskiego i doprawdy warto, by zainteresowani do nich sięgnęli. Gdy po misji wręczano mi odznaczenie Ministra Obrony Republiki Słowacji w Konsulacie w Krakowie pomyślałem, że to chyba on mi załatwił. Znał wszystkich w swojej małej ale fajnej armii.

Kpt. Piccarosso miał trudne życie do czasu, gdy jego kontyngent nie zrotował się po ataku w metrze w Madrycie.  Amerykanie nie pałali do Hiszpanów miłością po tym zajściu. Jako oficer mojego biura był zawsze profesjonalny i taktowny i wiedział dokładnie, co powinien a czego nie. Zajmował się bieżącymi sprawami mediów hiszpańskojęzycznych oraz lokalnych, znał dobrze realia misyjne, bo gdy przyjechałem on już tam służył. Nie lubił za bardzo poza bazę wyjeżdżać ale jak się potem okazało to był taki generalny trend u Hiszpanów; mało jeździć, dużo gadać. Faktem jednak było to, że stracha napędzili im skutecznie sadryści w An Najaf. Polecieliśmy z gen. Bieńkiem do Najaf na rozmowy i podczas lądowania ostrzelano śmigłowiec - lądowaliśmy w sumie na grząskim podłożu, wyskakiwaliśmy nisko w zarośla i prawie na kolanach dobiegaliśmy do dziury w płocie, by dojść do bezpiecznego miejsca. Potem płk Coll (Hiszpan) mówił nam, że tak mają codziennie.

Ludzie mediów - oj, trochę osób się przez bazę przewinęło ... Darek Bohatkiewicz, Maciej Woroch, Jakub Sobieniowski, Krzysztof Renik, Tomasz Sajewicz, Maciej Firlej, Wojciech Nomejko, Zdzisław Dziemiańczuk, Jarosław Nowakowski i inni, których jeszcze wymienię nie raz w innym miejscu bloga. Byli też ludzie mediów przybywających na krótko do bazy, jak pewna dziennikarka dwutygodnika, która tak bardzo starała się o wywiady z wszelkimi dostępnymi dowódcami ze o poranku została odstawiona na bramę bazy, bo w dziwny sposób poczuliśmy od niej alkohol. Dziennikarze, który w bazie mieszkali mieli specjalny status w sumie. Dostęp do nas, do dowódcy, do bazy i żołnierzy właściwie 24h/7. Nie było to szczęśliwe rozwiązanie ale na naciski, naciski nie ma silnych. Polityczna wola była, by tam byli a naszym obowiązkiem, by ten pobyt zapewnić i ułatwić. Pracy dziennikarskiej chyba jednak poświęcę osobny blog, bo tyle pisania jest, że w kilku słowach nie dam rady. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz