niedziela, 2 lutego 2014

2 lutego 2004 r. (poza bazą)

Nigdy i nigdzie wcześniej w swoim życiu nie byłem świadkiem tak wielu kontrastów, jak podczas pobytu w Iraku. Można to opisać generalnie słowami Samuela Huntingtona: zderzenie cywilizacji!

Brak wygód i wszystkiego tego, do czego człowiek był przyzwyczajony, to tylko początek wojny, którą toczyli wszyscy tam obecni. Te małe bitwy zaczynały się z chwilą braku wody i potrzebą pójścia do śmierdzących toi-toi (nie rozpiszę się za bardzo ale chociaż spróbuję oddać smród toi-toi pozostawionego w słońcu przez cały dzień, w którym rozkład wszystkiego i słodkawy zapach odstraszał ale na tyle nieskutecznie że nikt nie ryzykował chodzenia w krzaki). A więc gdy już pierwszą wojnę ze swoim przyzwyczajeniem się wygrało, poddając się totalnie jednak silniejszej chęci załatwienia się w miarę bezpiecznego (bo w krzakach to i pająki wielkości dłoni i szare lub czarne skorpiony i cholera wie jakie zło jeszcze czyha).

Wygrać jedną bitwę, to jeszcze nie wygrać całej wojny. Potrzeba zmiany bielizny, rzeczy, które się nosi, bo właściwie to należałoby zmieniać to wszystko co 2-3 godziny zważywszy na temperaturę, ciągły piach wpychany do bazy wraz z każdym podmuchem wiatru z pustyni Mahawil. Piach był wszędzie i pisząc „wszędzie” dokładnie to mam na myśli. Prysznic przychodził z odsieczą. Ale w godzinę po nim już nie dało się chodzić. Więc po jakimś czasie nauczyli się żołnierze jakoś mniej do tego wszystkiego przykładać uwagę, co nie znaczy, że w ogóle.

Jedzenie – byle się najeść, na rarytasy nie było wolno liczyć, zwłaszcza, że kuchnię prowadził amerykański KBR i zatrudniając hinduskich młodych kucharzy utrzymywał jednakowe w smaku jedzenie. Fakt, było tego dużo i nikt nie wyliczał. W pierwsze 2-3 dni każdy brał ile uniósł ale wkrótce okazało się, że nikt nie wylicza, że można wziąć tyle ile się chce. Walka z samym sobą o to, czy brać czy nie zakończyła się po inteligentnej konstatacji, że przecież wróg skutecznie mnie nie zaskoczy i nie będę musiał z głodu umierać.

I ta ciągła walka z myślami: wyjeżdżać poza bazę , czy nie wyjeżdżać. Wielu sztabowców uznało, że jak się da, to chować się za murami i mapami i nie dać się namówić na jakiś patrol, czy choćby wystawić nos poza mury Camp Babilon. Tam tylko brud, smród i ubóstwo a poza tym mogą zabić. Drudzy nie mieli za bardzo wyboru – taki 1. Pułk specjalny z Lublińca czy z żołnierze z Krosna. Jeździli w dzień i w nocy, w skwar 70-stopniowy i w chłodne noce. Były też takie formacje, jak CIMIC (pododdziały zajmujące się współpracą cywilno-wojskową), które jeździły do mniejszych miast i wiosek z pomocą medyczną. I były media, które autonomicznie mogły poruszać się wszędzie. Udawało nam się czasem z dziennikarzami zabrać, by pokazać Irak z drugiej  strony. Więc pytanie czy jechać, czy nie szybko zostało pokonane przez ludzką ciekawość świata i ludzi.

Jedynymi miejscami, gdzie żołnierze (umundurowani zwłaszcza) wjeżdżać i nawet być w pobliżu nie mogli były miejsca święte, taki Meczet immamów Alego i Husseina w Karbali na przykład. Święte miejsce szyitów, miejsce ich pielgrzymek w święto Ashura – gdzie pielęgnowali cześć dla męczeńskiej śmierci wnuka Mahometa - Huseina, który zginął na przedpolach Karbali. Od tamtej poru szyici wiedzą, że „Każdy dzień to Ashura, a każda ziemia to Karbala”  więc nie ma co ich uczyć, że można bez tego. To tak, jakby na siłę uczyć, że nie ma pielgrzymki na Jasną Górę są bezsensowne

Zatem żołnierze do miejsc świętych nie wchodzili szanując islamskie prawo. Wjeżdżaliśmy jednak wszędzie tam, gdzie toczyło się życie poza religijne, choć w przypadku kraju islamskiego, trudno mówić, by było ono odseparowane od tego religijnego. W zasadzie nie było, ale religia nie przysłaniała oczu w takim stopniu, by utrudnić komunikację z nami – żołnierzami. Zwłaszcza, że prorok Islamu – niejaki Jezus z Nazaretu bardzo nam początek rozmowy ułatwiał. I jego matka Maryja także, bo jest bardzo czczona przez Irakijczyków i darzona prawdziwą miłością.

Zatem wyjeżdżaliśmy o spotykaliśmy ludzi. W cegielni przy pracy; zabrudzonych, zapracowanych, w różnym wieku, choć głównie młodzież uśmiechającą się życzliwie do nas. Spotykaliśmy ludzi na bazarach handlujących wszystkim, w tym portretami ich świętego Husseina, czy kleryka Muqtady al-Sadra. Spotykaliśmy i rozmawialiśmy z pielgrzymami wędrującymi do Karbali i An Najaf niosącymi flagi i transparenty. I kobiety w czarnych czadorach zerkającymi pięknymi oczami, którym rozmawiać z nami ni było wolno. I dzieci – ich było pełno i biegały, i psociły, lubiły cukierki krówki rozdawane przez naszych żołnierzy.

Ten kraj zadziwiał kontrastami: wojna na skalę kraju, która kończąc czas reżimu i represji rozpoczęła czas swoistego zaboru i odbudowy. Odbudowa miała być sprawna i z pomocą wojsk koalicyjnych ale miejscowi awanturnicy, podżegacze i rabusie skutecznie Koalicję od tych planów odwiedli. Kolejny zderzenie, to obraz zapalczywych i mściwych bojówkarzy z obrazem zwykłych Irakijczyków – ludzi uśmiechniętych, chętnych do współpracy, mądrych na swój sposób i życiowo zaradnych. Dla takich właśnie spotkań warto było ryzykować i wyjechać od czasu do czasu poza bazę.

Fotografie tu zebrane i pokazane przedstawiają właśnie kilka takich spotkań z ludźmi w różnych sytuacjach. Bez nazwisk i konkretnych dat. Wszystko jeszcze przed marcowymi wydarzeniami, które w zasadniczy sposób uniemożliwiły nam wyjazdy w tak bezpieczny sposób, jak wówczas. Powstanie al-Sadra i ataki na bazę w Karbali i w kwietniu na Najaf, to był tylko początek pasma prawdziwych operacyjnych działań, których celem było zwiększenie bezpieczeństwa zwykłym ludziom, który po latach tyranii Saddama Husseina na to zasłużyli.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz